Nie sposób nie zauważyć, że obecna kampania
prezydencka w Polsce przypomina ring bokserski, na którym obowiązuje tylko
jedna zasada: „nie ma żadnych zasad”. Kandydaci prześcigają się w
obietnicach, szukają haków, wyciągają afery z przeszłości i tworzą nowe, jakby
walka o najwyższy urząd w państwie była grą o sumie zerowej, w której nie liczy
się dobro wspólne, a jedynie własny interes.
Społeczeństwo coraz bardziej podzielone – nie na
zwolenników różnych wizji, lecz na wrogie obozy. Polityczna wojna domowa
rozgrywa się na ulicach, w internecie, w rodzinnych rozmowach przy stole.
Wzajemne zaufanie eroduje. Hasła o „wartościach”, „prawdzie” czy „etyce” stały
się pustymi sloganami, powtarzanymi mechanicznie, bez treści.
Kiedyś mówiło się: „Jaki pan, taki kram” –
dziś to przysłowie brzmi jak gorzka diagnoza. Kandydaci – często reprezentujący
partie, które przez lata kompromitowały się brakiem odpowiedzialności –
obiecują wszystko wszystkim. Ci, którzy do tej pory nie zrobili nic, teraz
oferują wszystko. Gruszki na wierzbie, migdały na jałowcu – byle zdobyć głosy.
A media, zamiast pełnić funkcję strażnika demokracji, stały się tubą propagandy
– jedni krzyczą głośniej, bo mają większe głośniki. Inni z kolei grają
emocjami, szukając konfliktów, które najlepiej się „klikają”.
W tym wszystkim ginie coś o wiele ważniejszego
niż kolejny sondaż czy debata. Giną wartości, które były fundamentem naszej
cywilizacji: moralność, godność, szacunek wobec drugiego człowieka.
Kultura polityczna nie tylko ubożeje – ona staje się narzędziem upodlenia.
Przestajemy się nawzajem słuchać, nie potrafimy się różnić z godnością. Zamiast
mostów – budujemy mury.
Równocześnie promuje się bezkrytycznie ideologię
wolności bez granic. Tradycyjne wartości rodzinne, tożsamość kulturowa,
autorytet Kościoła – wszystko to bywa wyszydzane, ignorowane, a często otwarcie
zwalczane. Osoby wierzące nazywa się „katolami” czy „fanatykami” – zwykle przez
tych, którzy z Kościołem nie mają nic wspólnego. Krytyka, owszem, jest
potrzebna. Ale kiedy zamienia się w obsesję, przestaje być uczciwa.
Niepokoi mnie również fakt, o którym mówi się za
mało: Polska wymiera. Statystyki są nieubłagane – rodzi się najmniej
dzieci w historii. A przecież bez młodego pokolenia nie będzie komu budować tej
przyszłości, o którą dziś rzekomo tak walczą kandydaci. Może się okazać, że w
niedalekiej przyszłości opiekę nad naszymi seniorami będą sprawować nie ludzie,
lecz humanoidalne roboty. Czy tego właśnie chcemy?
Historia uczy, że prawda nie zawsze ma głos.
Chrystus został skazany przez elity swojego czasu, bo był dla nich niewygodny.
Tłum łatwo było podburzyć, prawdę zagłuszyć. Dziś też nie brakuje tych, którzy
chcą zniszczyć wszystko, co przeszkadza w utrzymaniu władzy.
Ale moja przyjaciółka powiedziała kiedyś mądre
słowa:
– Janku, nie martw się. Będzie tak, jak Bóg chce. On z każdego zła potrafi
wyprowadzić dobro. Ale my musimy się modlić – za Ojczyznę.
Nie chodzi jednak tylko o modlitwę. Potrzeba
także mądrej decyzji. Bo to, kto stanie na czele państwa, będzie
kształtować nie tylko politykę, ale i moralny kręgosłup narodu. Trzeba nam
prezydenta, który nie będzie ani proniemiecki, ani prorosyjski – lecz będzie wierny
Polsce, suwerenny, Bogu oddany, katolicki w swoim
systemie wartości.
Niech więc ta godzina „zero”, kiedy oddamy swój
głos, nie będzie wyborem mniejszego zła, lecz świadectwem tego, że chcemy
Polski silnej nie tylko ekonomicznie, ale i duchowo. Polski, której nie trzeba
będzie się wstydzić, bo będzie wierna swoim korzeniom.
Jan Mieńciuk
Chorzów, czwartek, 15 maja 2025r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz