Kolęda zawsze była dla mnie czymś więcej niż
wizytą duszpasterza z modlitwą i błogosławieństwem. To moment, w którym można
spojrzeć w oczy księdza i — choć na chwilę — porozmawiać o tym, co leży na
sercu. W tym roku, podczas odwiedzin ks. Damiana w poniedziałek, 17 listopada
2025 r., nie potrafiłem już milczeć. Powiedziałem wszystko, co od dawna
narastało we mnie i w wielu osobach, które — mimo zmęczenia i rozczarowania —
wciąż jeszcze przekraczają próg naszego kościoła.
Nie mówiłem tylko za siebie. To były głosy wielu
tych, którzy od lat wiernie uczestniczyli w życiu parafii, a dziś częściej
szukają umocnienia w innych świątyniach. Sam również coraz częściej modlę się
poza parafią. Nasz kościół, choć wciąż piękny, jakby tracił światło — nie
fizyczne, ale duchowe. Światło wspólnoty, ciepła, żywego słowa.
Ksiądz tłumaczył ostrożnie, że „czasy się
zmieniły”. Przypomniał poprzedniego proboszcza, ks. Tadeusza Pietrzyka,
człowieka stanowczego, którego słuchano nawet wtedy, gdy podnosił głos. Ja
jednak nie pamiętam krzyku — był moim spowiednikiem, który pomógł mi przejść przez
jeden z najtrudniejszych okresów mojego życia. Tylko w przypadku ważnych
okoliczności uczestniczyłem w Eucharystii w innym kościele. Krzyk nigdy nie był
jego siłą. Była nią dobroć, prostota, bliskość.
A dziś? W parafii narasta przekonanie, że
wierzący powinien być cichy. Milczący. Pobożny — czyli niewygodny jedynie dla
samego siebie. Gdy ktoś ośmieli się głośniej nazwać problem, bywa uznawany za
buntownika, za tego, który „oczernia”. Może rzeczywiście jestem tym „baranem”,
który beczy, choć to słowo często używane jest na określenie kogoś głupiego.
Ale wiem jedno: bez baranów owce nie mogłyby dawać życia. A u nas, w parafii
(i nie tylko u nas), stado systematycznie się kurczy.
To nie jest tylko problem księży. To problem
Kościoła jako wspólnoty — naszej wspólnoty. O Bogu nie wystarczy mówić. O
Ewangelii można wygłaszać piękne kazania, ale jeśli brakuje świadectwa, brakuje
też mocy przemiany.
Tu wraca do mnie postać ks. Andrzeja Szpaka.
Człowieka, który przez 39 lat prowadził Pielgrzymkę Młodzieży Różnych Dróg. Dla
wielu był „księdzem hipisów”. Spał tam, gdzie oni. Jadał z nimi. Żył tak jak
oni wędrownym rytmem — wspólnotą i zaufaniem.
Nie potrzebował podniosłych kazań. Był samym świadectwem Bożego Miłosierdzia,
odbiciem ewangelicznej czułości. Widział młodych ludzi zagubionych,
poranionych, spragnionych sensu — i nie głosił im moralnych wywodów. On ich po
prostu kochał. I przez tę miłość budował w nich wiarę.
Dziś tęsknię za takim Kościołem. Za księżmi,
którzy nie boją się być blisko. Za wspólnotą, która potrafi słuchać. Za
rozmową, która rodzi prawdę, a nie podziały.
Może dlatego mówiłem podczas kolędy z emocją. Może dlatego „beczałem”. Ale
czasem trzeba wydać głośniejszy głos, by obudzić tych, którzy przyzwyczaili się
do ciszy.
Moje słowa nie są oskarżeniem. Są troską.
Wołaniem o Kościół żywy, o parafię, która nie będzie miejscem jedynie rytuału,
ale miejscem spotkania — z Bogiem i z człowiekiem.
Nie wiem, czy coś się zmieni. Ale wiem, że
milczenie nie służy już nikomu. A jeśli mój głos ma być tylko słabym beczeniem
„barana”, to niech takim będzie. Może kiedyś w tej ciszy usłyszy go ktoś, kto
naprawdę słucha.
18 listopada 2025 r.
Jan Mieńciuk
POPRAWNOŚĆ POLITYCZNA
Zatroskani o gesty, o pozory,
hierarchowie Sanhedrynu,
uczeni w piśmie,
faryzeusze, celnicy—
wszyscy czujni, nieskazitelni.
Tylko Zacheusz nie zważał na opinie.
Jak kot wspiął się na sykomorę
(drzewo na trumny przeznaczone),
by zobaczyć Twarz Jedyną.
I odtąd wszystko było
i będzie
nieodwracalnie inne.
DWUDZIESTY
PIERWSZY WIEK
Hierarchowie, biskupi, proboszczowie,
w kręgu nowoczesnej pobożności,
zawsze poprawni politycznie.
Tylko ksiądz Szpak nie dbał o pozory.
W błękitnej sutannie w kwietne wzory
szedł przez pola, przez łąki,
by Pani na Jasnej Górze złożyć hołd.
Z hipisami dzielił się chlebem,
słuchał ich pieśni, ich wątpliwości.
Niepoprawny politycznie—
nazwali go
kapłanem marginesu.
A on tylko szedł śladem
Jana Marii Vianneya,
proboszcza z Ars.
2025-02-09 20:30
Jan Mieńciuk



